Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale może coś jeszcze będzie z naszej motoryzacji?

Ostatnimi czasy w temacie polskiej motoryzacji nie wydarzyło się zbyt wiele dobrego. W Warszawie przechodniów straszą rozbierane cegła po cegle hale upadłego FSO, poważne kłopoty ostatnio przeżywał Autosan, a jeszcze wcześniej Solbus. Oczywiście są jeszcze takie firmy jak wspaniale prosperujący Solaris, celujący w wąską grupę zamożnych klientów Leopard, czy też specjalizujący się w pojazdach militarno-specjalistycznych AMZ Kutno. Co jakiś czas w naszych mediach pojawiają się nawet rewelacyjne zapowiedzi nowych polskich konstrukcji, które już za niedługo wyjadą na nasze drogi (niestety na tym się przeważnie kończy). To wszystko to jednak naprawdę nie wiele jak na możliwości prawie 40 milionowego kraju o sporym potencjale technicznym. Oczywiście ktoś mógłby w tej chwili powiedzieć, że przecież w Polsce produkuje się całkiem sporo samochodów, są przecież chociażby fabryki w Tychach i Gliwicach. Tak to prawda, jednak fakt, że wytwarzane w nich auta są wyłącznie produktami zagranicznych firm nie poprawi humoru osobom, które marzą o prawdziwie polskiej motoryzacji.

Brak własne liczącej się na europejskim rynku marki produkującej na wielką skale samochody osobowe sprawia, że pozostaje nam cieszyć się z tego co mamy. Dowodem na to, że jest jeszcze nadzieja na powrót prawdziwie polskich samochodów jest odrodzenie dawno zapomnianego już przez wielu producenta z Dolnego Śląska. Zakłady Jelcza, do których ostatnimi czasy uśmiechnął się los swój najlepszy okres przeżywały oczywiście w czasach PRL. W tamtym okresie po całej Polsce, oraz kilku innych krajach jeździły produkowane w Jelczu-Laskowicach samochody ciężarowe, autobusy i autokary. Oczywiście część produktów tej marki jak chociażby popularne autobusy było po prostu pojazdami licencyjnymi, nie zmienia to jednak faktu, że stały się one jednymi z ikon naszego rodzimego przemysłu samochodowego.

Kłopoty zakładów zaczęły się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to napływ coraz tańszych używanych pojazdów z zachodu Europy odbierał Jelczowi klientów. Utrzymanie produkcji autobus było możliwe dzięki zamówieniom przedsiębiorstw komunikacyjnych z całej Polski, bardzo ciężko było się Jelczowi jednak utrzymać w sektorze ciężarówek. Mocno przestarzałe polskie konstrukcje nie wytrzymywały porównania nawet z kilkuletnimi wozami zachodniej konkurencji, sytuacji nie ratowały nawet bardzo dobre ciężarówki „uterenowione” mająca za sobą epizod w rajdzie Paryż – Dakar. Punktem kulminacyjnym problemów jelczańskich zakładów był początek XXI wieku, kiedy to załamała się sprzedaż autobusów, którą ostatecznie zakończono w Jelczu w 2008 roku.

Po tej smutnej dacie o Jelczach wszelki słuch zaginął, mało kto zdawał sobie wtedy sprawę z tego, że coś z tej wielkiej niegdyś fabryki przetrwało. Tym czymś była spółka Jelcz Komponenty (od niedawna Jelcz Sp. z o.o.), która nadal kontynuowała produkcje samochodów ciężarowych. Niestety produkcja ta odbywała się na niewielką skale i dotyczyła jedynie specjalistycznych pojazdów wojskowych, których próżno szukać na rynku cywilnym. Warto w tym miejscu wspomnieć, że to właśnie w firmie Jelcz Komponenty w roku 2010 opracowano pierwszy polski samochód ciężarowy z napędem 8×8 jest nim Jelcz P882.

Pomimo tego, że współczesne Jelcze są wykorzystywane w naszej armii do różnego rodzaju zadań od ciągnika siodłowego po podwozia do montażu potężnych haubic, ich produkcje trudno określić było jako wielkoseryjną. Sytuacja diametralnie zmieniła się w roku 2012 kiedy właścicielem zakładów stał się potężny gracz na naszym rynku zbrojeniowym jakim jest Huta Stalowa Wola. HSW było zainteresowane pozyskaniem zakładu dlatego, że samochody Jelcz są wykorzystywane jako nośnik oferowanego przez hutę uzbrojenia. Poczynione przez zakłady ze Stalowej Woli inwestycję nie tylko jednak ustabilizowały funkcjonowanie jelczańskiej firmy, ale umożliwiły również rozszerzenie oferty. To dzięki wsparciu nowego właściciela światło dzienne ujrzał opracowywany w Jelczu od 2011 roku projekt nowego średniego samochodu ciężarowego wysokiej mobilności.

To właśnie ten nowy, zaprezentowany w 2013 roku pojazd budzi moje nadzieję na jako takie jutro polskiej motoryzacji. Potwierdzeniem świetlanej przyszłości Jelcza jest zamówienie jakie na ten samochód złożyły Siły Zbrojne RP, które w listopadzie ubiegłego roku zamówiły ponad 900 sztuk wozu. Niezłe właściwości pojazdu, oraz jego uniwersalna konstrukcja sprawiają, że ma on szansę stać się godnym następcą legendarnego Stara 266, a dzięki zamówieniom od naszego wojska, oraz armii innych krajów będzie może jedną z niewielu w ostatnich latach polskich konstrukcji motoryzacyjnych, której produkcja liczona będzie w tysiącach zamiast setek czy dziesiątek egzemplarzy.

Nie znam się szczególnie na kwestiach technicznych pozwolę sobie jednak przytoczyć kilka istotnych danych na temat nowego samochodu. Jelcz 442.32 Bartek, bo taka jest jego pełna nazwa napędzany jest 6 cylindrowym wysokoprężnym 320 konnym silnikiem Mercedesa przystosowanym do celów militarnych przez  firmę MTU (w przyszłości silniki do samochodów mają powstawać w Polsce). Moc na koła (oczywiście samochód posiada napęd 4×4) trafia za pośrednictwem 9 biegowej skrzyni manualnej. Ładowność wojskowej ciężarówki na szosie wynosi 6 ton, w terenie oczywiście mniej (około 4 ton), samochód ma ponadto bardzo dobre właściwości terenowe, do których zaliczyć można np. duże kąty natarcie równe 35 stopniom. Pokonywanie stromych przeszkód ułatwiają składane zderzaki, oraz zdejmowane osłony boczne. Prędkość maksymalna ciężarówki wynosi około 110 km/h jednak ze względów bezpieczeństwa ograniczono ją elektronicznie do 85 km/h. Samochód dostępny będzie zarówno w wersji opancerzonej jak i zwyczajnej.

Inwestycja w jelczańską fabrykę Huty Stalowa Wola, oraz lukratywny kontrakt od wojska wydają się świadczyć, że to jeszcze nie koniec rozwoju marki. Zaledwie kilka dni temu w mediach pojawiła się informacja o otwarciu przez firmę kolejnej linii montażowej, która pozwoli zwiększyć produkcję. Poza tym w zakładach powstają kolejne nowe projekty specjalistycznych pojazdów. Mam nadzieję, że odrodzenie jeszcze jednej naszej marki to  kolejna przysłowiowa jaskółka zwiastująca rozwój polskiej motoryzacji. Kto wie może już za kilka lat dzięki dostawom dla wojska Jelcz wzmocni się na tyle, że w zakładach zdecydują się również  na powrót do produkcji cywilnej?

 

 

Kiedyś nawet owoce na targ można było wozić z klasą…

Przeglądając aktualną ofertę modelową firmy Alfa Romeo na jej dokładne rozeznanie  nie stracimy zbyt wiele czasu. Legendarny włoski producent oferuje dzisiaj jedynie trzy modele samochodów. Gama wozów Alfy idealnie odzwierciedla strategie koncernu Fiata, który dla tej zasłużonej firmy przewiduje jedynie rolę producenta osobówek z charakterem. Dzisiaj trudno może być w to uwierzyć, ale w przeszłości sytuacja Alfy Romeo wyglądała zupełnie inaczej. Przed przejęciem przez Fiata firma z Mediolanu była potężnym koncernem przemysłowym, w którego fabrykach powstawały poza samochodami osobowymi również ciężarówki, autobusy i trolejbusy, oraz różnego rodzaju maszyny i pojazdy przemysłowe.

Kiedy zakończyła się wojenna zawierucha w  należących od lat 30-tych do państwa włoskiego zakładach Alfy Romeo szybko wznowiono produkcję. Włosi doskonale zdawali sobie sprawę, że odradzająca się po wojennych zniszczeniach gospodarka oprócz limuzyn potrzebuje również samochodów dostawczych. Na Półwyspie Apenińskim podobnie jak w pozostałych krajach Europy coraz większą rolę w gospodarce odgrywał prężnie rozwijający się mały i średni biznes, który wyraźnie potrzebował odpowiedniego dla swoich potrzeb samochodu. Tym na co czekali włoscy przedsiębiorcy były oczywiście wszelkiego rodzaju furgonetki i tym podobne małe samochody dostawcze. Pojazdy tego typu w ofercie Alfy Romeo pojawiły się już w 1954 roku.

Zaprezentowany po raz pierwszy na salonie w Turynie furgon Alfa Romeo otrzymał fabryczne oznaczenie T10, jednak pojazd szybko zyskał lepiej wpadającą w ucho nazwę: „Romeo”. Alfa Romeo Romeo T10, zwane było także „Autotutto” co z włoskiego można przetłumaczyć jako uniwersalny i to chyba właśnie ten przydomek najlepiej pasował do samochodu, ponieważ był on dostępny w szerokiej gamie nadwozi zgodnej z potrzebami klientów. Nabywców tego typu pojazdom wówczas nie brakowało oprócz przedsiębiorców po dostawcze Alfy sięgały również służby publiczne takie jak policja czy wojsko.

Alfa Romeo T10 Autotutto.
Zdjęcie pochodzi z serwisu wikimedia.commons, a jego autorem jest Marvin Raaijmakers
Alfa Romeo T10 w innej odmianie nadwozia.
Autorem zdjęcia jest Harald H. Linz

 

Romeo Autotutto jest często porównywany z pierwszym Volkswagenem Transporterem ze względu na nieco podobny wygląd i okres powstania. Trzeba jednak zaznaczyć, że włoski pojazd  był o wiele bardziej praktyczny ze względu chociażby na o wiele lepsze możliwości transportowe, które w Volkswagenie mocno ograniczał umieszczony pod przestrzenią ładunkową silnik. Jako że nie należę do miłośników ani Volkswagena Garbusa ani jego wszelakich odmian zaznaczę w tym miejscu, że według mnie włoski furgon jest dodatkowo o niebo ładniejszy od siermiężnego Transportera.

Decydujący się na zakup Autotutto klienci mieli do dyspozycji dwie wersję silnikowe. W ofercie Alfy Romeo był zarówno 35 konny silnik benzynowy (znany również z osobowego modelu Giulietta), jak i dwucylindrowy 30 konny diesel.

Alfę Romeo Autotutto produkowano w latach 1957-66 we Włoszech, oraz przez pewien czas na licencji w Hiszpanii przez firmę FADISA. Pod sam koniec produkcji furgonik doczekał się dość poważnej modernizacji, w samochodach pojawiły się takie elementy jak hydrauliczne sprzęgło czy regulowany fotel kierowcy. Zmodernizowane samochody produkowano jedynie kilka miesięcy i było one przede wszystkim zapowiedzią kolejnej generacji dostawczych Alf.

Zupełnie nowy model zaprezentowano w 1967 roku wraz ze zmianą modelu zmieniono również nazewnictwo. Dostawcze samochody Alfa Romeo od tej pory nazywały się F12 i A12, oraz krótko oferowane F11 i A11. Nowe nazwy związane były z parametrami samochodów, litera F lub A określały typ nadwozia (F – furgon, A – lekki samochód dostawczy) cyfry natomiast wyrażały ładowność podaną w kwintalach (1 kwintal równa się 100 kilogramów, więc F12 mógł przewozić 1200kg.).

Alfa Romeo F12 należący do włoskiej armii.
By Craig Howell from San Carlos, CA, USA,cropped and altered by uploader Mr.choppers (Alfa Ambulance) [CC-BY-2.0], via Wikimedia Commons
Nowe modele również wyróżniały się urodą, samochody były zgrabnie zaprojektowane, a ich przody nawiązywały wyraźnie do osobowych Alf. Szczególnie ładne moim zdaniem są późniejsze egzemplarze ze zmodyfikowanym przodem. Podobieństwo dostawczych Alf do ich wspaniałych osobowych braci bierze się stąd, że producent w celu obniżenia kosztów stosował w dostawczakach sporą ilość części z innych modeli. Nowe modele otrzymały oczywiście zmodernizowane silniki, od tej pory wersja benzynowa, oraz diesel rozwijały w okolicach 50 koni mechanicznych.

Samochody nadal produkowano również na Półwyspie Iberyjskim, zmianie uległa jednak nazwa producenta gdyż firma FADISA zmieniła nazwę na Ebro Trucks.

Swoje własne samochody dostawcze Alfa Romeo produkowało do 1983 roku. W sumie w latach 1954-1983 powstało ich około 40 tysięcy.  W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, po przejęciu firmy przez Fiata na krótko logo Alfy Romeo znów pojawiło się na samochodach dostawczych. Pod marką Alfy można było nabyć pierwszą generację Iveco Daily jako AR8, oraz pierwszego Fiata Ducato nazwanego AR6. Jedynym elementem łączącym te wozy z Alfą Romeo był już jednak tylko charakterystyczny kształt tarczy z legendarnym logiem na grillu.

Alfa Romeo AR6 czyli po prostu Fiat Ducato pierwszej serii.
By Corvettec6r (Own work) [CC0], via Wikimedia Commons
Wspominając dostawcze samochody legendarnej marki z Mediolanu warto wspomnieć ciekawy prototyp taksówki stworzony przez Ital Design dla Nowego Yorku. Futurystyczna taksówka powstała na bazie modelu F12, niestety nigdy nie doczekała się produkcji seryjnej.

Rewelacyjna wizja nowojorskiej taksówki opracowana na podstawie Alfy Romeo.
Zdjęcie pochodzi ze strony mad4wheels.com.

Opisana przeze mnie historia jest kolejnym dowodem na postępujące zubożenie motoryzacyjnego świata, z którego nie tylko znikają kolejne marki lecz nawet te, które zostają zmniejszają swój potencjał. Wiele osób z pewnością powie, że wycofanie się Alfy z tego segmentu rynku to żadna strata, włoski producent kojarzy się przecież wyłącznie z wozami o sportowym zacięciu. Mnie jest jednak z tego powodu trochę przykro, pomyślcie gdyby dostawcze Alfy produkowano nadal przedsiębiorcy, policjanci prewencji czy też pracownicy pogotowia i straży pożarnej mogliby wykonywać swoją prace z klasą, jeżdżąc nie jakimś tam Transporterem czy Transitem, ale Alfą Romeo!

 

To jest koniec pewnej epoki.

Nadchodzi koniec pewnej epoki. Zdaje sobie świetnie sprawę, że napisane przeze mnie poprzednio zdanie można przeczytać od lat w co drugim artykule i usłyszeć w co drugim programie telewizyjnym lub radiowym, a mimo to pozornie nic się nie zmienia. Jakiś czas temu naszło mnie i prześladuje do dziś wrażenie, że faktycznie na naszych oczach zakrada się po cichu nowa epoka. Od razu chciałbym zaznaczyć, że nie mówię tu o światowej sytuacji politycznej lub gospodarczej, ani o układzie sił w naszym parlamencie, nadchodzące zmiany dotyczą bowiem najważniejszego dla nas świata motoryzacji.

Nadejście nowej samochodowej ery to przecież nic niezwykłego, w przeciągu ostatnich kilku dekad motoryzacja nieustannie ewoluuje, a co więcej większość tych zmian jest korzystna dla kierowców. Tym razem jednak mam obawy, że nadchodzące nowe czasy mogą być wyjątkowo ciężkie dla prawdziwych miłośników samochodów. Mam nadzieję, że się mylę i mój wpis jest po prostu stekiem bzdur, jeśli jednak mam racje i zaobserwowane przeze mnie symptomy są preludium nowych czasów czeka nas szarobura przyszłość.

Najbardziej przerażającym elementem mojej czarnej wizji, jest zmieniający się ostatnimi czasy stosunek ludzkości do samochodów. Nie tak dawno temu jeszcze auta były traktowane jako wyznacznik poziomu rozwoju danego kraju. Na wystawach motoryzacyjnych prezentowano jak najszybsze czy jak najbardziej eleganckie samochody, z których dumni byli nie tylko ich producenci, ale również obywatele państw, w których owe cuda powstały. Jeżdżące natomiast ulicami auta również nie były bez znaczenia, zaledwie kilkanaście lat temu z zazdrością oglądaliśmy zachodnie filmy i seriale z podziwem patrząc na zdobiące ich drogi kolorowe i nowoczesne wozy. W tamtych czasach nawet miasta projektowane były tak aby jak najbardziej ułatwić życie zmotoryzowanym obywatelom.

Niestety obecnie lansowany sposób patrzenia na samochód jest diametralnie różny. Czasami słuchając wypowiedzi różnych ważnych i mądrych „głów” mam wrażenie, że nasze poczciwe auta stały się wrogiem numer jeden gatunku ludzkiego! Jak inaczej wytłumaczyć można brednie, którymi bombardują nas media. Stanowiące niegdyś powód do dumy samochody stały się dla „nowoczesnych” krajów powodem do wstydu. Mało który przywódca szczyci się dzisiaj tym, że to w jego kraju powstają wspaniałe wozy sportowe z potężnymi silnikami czy tym, że w jego kraju co druga osoba posiada samochód. Tym co przeraża mnie najbardziej jest fakt, że dzisiaj państwa rywalizują między sobą w tym, które z nich bardziej uprzykrzyło życie kierowcom. Politycy prześcigają się w proponowaniu coraz bardziej restrykcyjnych ograniczeń prędkości, coraz ostrzejszych norm czystości spalin i ogólną ilością wszelkiego rodzaju przepisów uderzających w posiadaczy czterech kółek. Jeżeli ten trend się utrzyma to już za niedługo będziemy jeździć z prędkością 30 km/h biodegradowalnymi samochodami napędzanymi silnikami o pojemności zbliżonej do tych, które montuje się obecnie w słabszych kosiarkach do trawy, a na kierowców którzy nie będą chcieli się podporządkować zostanie nałożony odpowiednio wysoki podatek ekologiczny. Mam nadzieję, że nie zostanę źle zrozumiany, ponieważ nie jestem broń Boże zwolennikiem drogowej wolnej amerykanki, podczas której przygłupy zasuwają po mieście 120 na godzinę zagrażając życiu i zdrowiu normalnych ludzi. Uważam jednak, że obecnie obowiązujące regulacje prawne są dostatecznie restrykcyjne, a zamiast ograniczać prędkość do 30 kilometrów na godzinę, może warto popracować nad skutecznym egzekwowaniem obecnego prawa, a przede wszystkim stworzyć system weryfikujący czy osoby, którym dziś wydaje się prawo jazdy nie są na prowadzenie samochodu po prostu zbyt głupie?

Kolejną kolumną anty-samochodowej ideologii, które naciera na nas niczym dywizja pancerna jest ekologia, oraz o wiele groźniejszy skradający się wraz z nią wielki korporacyjny biznes.  W tym miejscu również zaznaczę, że jestem świadomy tego, że jeżeli nie chcemy się w krótce podusić, czy też zginąć pod górą odpadków, względnie zatruć się skażoną wodą musimy zainteresować się ekologią. Nie jestem jednak pewien czy aktualnie służące temu wysiłki naszego gatunku są w pełni dobrze skierowane? Nie mam osobiście nic do ekologicznych samochodów i z całych sił kibicuje producentom, którzy starają się stworzyć choćby troszkę bardziej ekologiczny pojazd. Doceniam zalety hybryd i to właśnie w nich widzę kolejny krok ludzkości w kierunku „czystych” środków komunikacji. Nigdy jednak nie dam się przekonać tym, którzy uważają, że dobrym pomysłem jest zastąpienie samochodów komunikacją masową. O głupocie tego rozwiązania świadczy jedno spojrzenie na autobus miejski w godzinach szczytu. Załadowany pasażerami nawet w miarę  nowoczesny autobus trudno dostrzec zza chmury wytwarzanej przez niego spalin, jestem przekonany, że z punktu widzenia środowisko lepiej byłoby gdyby każdy z pasażerów autobusu dojeżdżał do pracy nowoczesnym Renault Clio zamiast kopcącym niczym Smok Wawelski pojazdem komunikacji miejskiej. Największą wadą wspomnianego rozwiązania jest jednak iście szatański pomysł zredukowania obywatela do roli trybu w maszynie jaką ma być społeczeństwo. Oparcie komunikacji wyłącznie na transporcie publicznym skazałoby ludzi na poruszanie się ściśle wytyczonymi przez władzę trasami. Chcesz jechać z miejsca A do C? Zapomnij rozkład jazdy przewiduje jedynie trasy z punktu A do B, podporządkuj się lub zostań w domu. Czyż nie jest to pomysł godny Orwellowskiego świata? Najgorsze jest jednak to, że ta ziejąca grozą wizja staje się faktem. Już dzisiaj przecież centra miast są skutecznie oczyszczane z parkingów i ulic, z których mogą korzystać zwykli kierowcy, w ich miejsce jak grzyby po deszczu pojawiają się pasy dla autobusów i puste wyasfaltowane place, na których nic się nie dzieję.

Obecne coraz wyraźniej na światowym rynku pojazdy ekologiczne czy to wspomniane hybrydy czy też pojazdy w pełni elektryczne również często mnie rozczarowują. Tym czego nie lubię w nich najbardziej jest ich mdły i bezbarwny wizerunek. Przyglądając się większości tego typu aut na rynku mam wrażenie, że ich projektanci niczym średniowieczni ascecie jak ognia unikają wszystkiego co może mieć związek z przyjemnością czy podnietą, a nawet wszelkimi innymi emocjami. Samochody ekologiczne są w większości tak niesamowicie nudne, że praktycznie nie da się ich podziwiać, marzyć o nich czy dyskutować na ich temat z kolegami przy piwie. Dlaczego projektanci tego typu pojazdów nie mogą spojrzeć w kierunku motosportu i tam poszukać inspiracji, tak jak robiono to przez dekady. Przecież produkowane aktualnie sportowe hybrydy nie ustępują swoim wyłącznie benzynowym przodkom, ani pod względem osiągów, ani stylu, ani nawet poziomu emanujących od nich emocji.

Zgubny dla motoryzacji jaką kochamy wydaje się również fakt, że ekologiczna ideologia została jak na ironie wykorzystana przez wielki korporacyjny biznes. Producenci samochodów w myśl zasady, że i z kamienia można wycisnąć pieniądz szybko odnaleźli się w nowym ekologicznie myślącym świecie, a słuszne idee pozwalają im robić coraz większą kasę. Weźmy na przykład sztandarową zasadę stosowanych dzisiaj w samochodach coraz mniejszych (na chłopski rozum bardziej ekologicznych) silników. Pod maskami aktualnie oferowanych modeli pracują dzisiaj nieraz prawie dwa razy mniejsze silniki od tych, które napędzały ich poprzedników dekadę temu. O dziwo malutkie motorki nowych aut nie tylko nie ustępują dawnym większym silnikom pod względem mocy i osiągów, ale nawet często je przewyższają. Powszechne stosowanie turbosprężarek gwarantuje silnikowi 1.2 osiągi, o jakich w latach dziewięćdziesiątych mógł jedynie pomarzyć użytkownik niejednego 1.8. Na pozór wszystko jest ok, silnik mniejszy i mocniejszy na co narzekać? Ja na przykład ponarzekałbym na wytrzymałość takiego rozwiązania, czy tak mocno wyżyłowany mały silnik da radę posłużyć równie długo co jego znacznie większy i mniej obciążony poprzednik? Zobaczymy, jeśli nie to za kilka lat będziemy zmuszeni kupić nowy jeszcze bardziej ekologiczny samochód oto przecież chodzi czyż nie? Nie jestem przekonany czy częstsze zmienianie samochodu jest dla naszej planety korzystniejsze niż użytkowanie tego samego wozu przez dziesięć, a nawet więcej lat, nawet jeżeli stary wóz emituje nieco większą ilość dwutlenku węgla. Z pewnością jednak jest to korzystniejsze dla ich producentów. Oczywiście pozostaje jeszcze kwestia co zrobić z hałdami szczątków złomowanych coraz częściej samochodów? Poczciwy Polonez prędzej czy później prawie doszczętnie zgnił na złomie, współczesny napakowany elektroniką i stworzony z plastyku samochód będzie leżał tam o wiele dłużej.

Złym znakiem dla najbliższej przyszłości motoryzacji jest również to co powoli zaczyna dziać się w samochodowej stylistyce. Jeszcze kilkanaście lat temu nowe auta w ogromnej większości projektowano tak aby trafiały do naszego serca. Projektanci nieustannie starali się by  tworzone przez nich samochody wywoływały u potencjalnych klientów silne emocje. Dowodem na poparcie tej tezy niech będą stare reklamy i prospekty ówczesnych aut, samochody przedstawiano w nich tak aby jak najszybciej trafiały do naszych serc. Reklamówki były kolorowe, dynamiczne i co najważniejsze pełne pięknych dziewczyn, które jeżeli nawet nie prowadziły reklamowanego auta to ślicznie uśmiechały się do jego kierowcy. Oglądając większość starych reklam w naszej wyobraźni zaczynamy widzieć siebie jak za kierownicą danego samochodu pędzimy przez śliczny krajobraz zostawiając za sobą tumany kurzu. W większości dzisiejszych reklam sytuacja zmienia się niestety diametralnie. Uśmiechniętego playboya czerpiącego radość z jazdy samochodem zastępuje dzisiaj stateczny młody mężczyzna, który wraz z małżonką i obowiązkowa dwójką dzieci jedzie swoim samochodem na wakacje lub piknik, czasem dla odmiany szczęśliwa reklamowa rodzinka podróżuje swoim samochodem przez środek dużego nowoczesnego miasta. Samochód dzisiaj nie ma wywoływać emocji i sprawiać przyjemności, jego rolą jest jedynie przewieźć nas z punktu A do B.

Co takiego wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku lat, skutkując tak wyraźną zmianą sposobu reklamy samochodów? Według mnie stojący na czele motoryzacyjnych korporacji menadżerowie zdali sobie sprawę i jest o wiele krótsza droga do kieszenie kierowców. Zamiast wysilać się i angażować uzdolnionych stylistów, którzy projektowali by auta trafiające do naszych serc, korporacje mogą przecież zrobić nam pranie mózgu i wmówić, że nie potrzebujemy takiego auta, które nam się podoba tylko takiego, które oni akurat oferują. Wszelki możliwe media XXI wieku nieustannie wbijają nam do głów propagandową papkę, wedle której rozsądny i stateczny człowiek sukcesu naszych czasów kierując się dobrem swojej rodziny musi nabyć samochód, który zaspokoi wszystkie potrzeby zarówno jego jak i jego bliskich. To stąd właśnie wzięła się ogromna popularność SUVów. Producenci samochodów zamiast tworzyć całą paletę modeli, z których każdy trafiałby w gusta i potrzeby innego typu kierowcy, tworzą kilka różnej wielkości SUVów, a potem wmawiają nam, że jako rozsądni ludzie tego właśnie potrzebujemy. Właśnie ta intensywna propaganda stoi w mojej opinii za zniknięciem z rynku takich marek jak Saab czy Lancia, ich niestandardowe produkty nie pasowały po prostu do dzisiejszego zunifikowanego na potrzeby korporacji świata. Bombardowani zdroworozsądkowym bełkotem reklam i „fachowych” artykułów kierowcy, potajemnie wzdychali do Saabów czy Lancii, kupowali jednak kolejnego przeciętnego SUVa.

Skoro przy SUVach jesteśmy od razu zaznaczę, że nic szczególnego do nich nie mam, kilka samochodów tego typu nawet mi się podoba. To prawda, że ich największą wadą jest zupełny brak charakteru, spowodowany tym, że ich projektanci starając się nadać im cechy wszystkich możliwych pojazdów, od limuzyny, przez terenówkę po miejski kompakt  sprawiają, że większość z nich jest niemiłosiernie nijaka. Historia motoryzacji zna jednak o wiele gorsze typy pojazdów więc jeżeli ktoś lubi SUVy to ja jak najbardziej szanuje jego wybór. Błagam tylko o jedno przestańmy dorabiać do tego teorię, niech kierowca kupuje sobie SUVa bo dany wóz mu się podoba, a nie ponieważ tak każe dzisiejsza „ideologia” człowieka sukcesu. Jeśli nie powstrzymamy tego niebezpiecznego trendu na rynku dużych samochodów osobowych pozostanie jeden segment, a tego przecież byśmy nie chcieli.

Najgorsze pozostawiłem jednak na koniec, wszystkie problemy dzisiejszej motoryzacji można byłoby jeszcze przeboleć i mieć nadzieję, że jakoś to będzie, gdyby nie swoisty jeździec apokalipsy, który niedawno pojawił się na horyzoncie. Do tej pory na rynkach pojawiały się różne samochody: ładne i nieciekawe, poruszające i nudne jak flaki z olejem, szybkie i wolne itp., wszystkie jednak miały jedną wspólną cechę były maszynami na usługach człowieka. To właśnie ten żywy organizm za kierownicą samochodu stanowił uzupełnienie całości. Kierowca wprawiał w życie kupę żelaza jaką tak naprawdę jest każdy nawet najlepszy samochód, czerpiąc z tego bardzo często prawdziwą radość. Niestety nieustanna pogoń człowieka za niekiedy źle pojętą nowoczesnością zrobiła już pierwszy krok w kierunku zredukowania roli człowieku do biernego elementu korzystającego z transportowych możliwości samochodu. Stworzony ludzką ręką demon jest już na ziemi a imię jego: Google’s Self-Driving Car.

To właśnie to małe dziwaczne czterokołowe coś z dorobioną twarzą  sprawiło, że włos zjeżył mi się na głowie. Sama myśl o tym, że tego typu samojezdne wozidełka mogą wyprzeć z naszego życia samochody sprawia, że z lękiem patrzę w przyszłość. Jeżeli ten pomysł się upowszechni jazda samochodem nie będzie już przyjemnością tylko nudnym i biernym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce niczym w zwyczajnej windzie. Co gorsza tego typu środki lokomocji odbiorą nam resztki wolności, które jeszcze nam zostały. Nie będąc już panami pojazdów skazani będziemy na jazdę tylko w takie miejsca, które przewidział dla nas wielki brat w postaci rządu lub korporacji wgrywając odpowiednią mapę. My zaś aby zachować choć troszkę emocji i wolności skazani będziemy jedynie na piesze spacery lub rower, jeżeli tego drugiego również nie zabronią jako zbyt niebezpiecznego.

Chyba najwyższa pora zakończyć snucie mojej czarnej wizji motoryzacji. Niedawno zaczęły się wakacje, za oknem świeci słońce i wesoło bawią się dzieci, a sympatyczna atmosfera ciepłego letniego dnia sprawia, że raźniej patrzę na świat. Mam w związku z tym nadzieję, że wszystko co napisałem to tylko czcze gadanie, motoryzacji nic nie zagraża i prędzej czy później znów wskoczy na właściwe tory. Salony ponownie będą pełne ekscytujących i różnorodnych  samochodów teraz  już  napędzanych ekologicznymi silnikami, producenci ponownie zaczną tworzyć auto z myślą o naszych sercach a nie portfelach, a wredny Google Car złapie wirusa komputerowego i trafi na złom zanim odbierze człowiekowi należną mu rolę kierowcy. Tego wszystkiego sobie jak i Wam wszystkim życzę!